Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

życiem pięknego Andrzeja, gdy wtem ta wiadomość! Saniccy znaleźli się znowu na ustach całego miasta.
Doktór Morawski, stary znajomy prezesa, z którym co wieczór grywał w winta i należał do zaufanych, był oblegany przez panie swoje w domu i przez wszystkich znajomych.
Ale doktór był to kpiarz i dowcipniś — każdemu pod sekretem powierzał co innego. Wreszcie oburzył na siebie nawet żonę.
— Od dwudziestu lat nie zdradziłam ani razu twego zaufania — i tak mi płacisz! — wołała rozżalona.
— Od dwudziestu lat ani razu nie powierzyłem ci cudzego sekretu i dlatego żyję w zgodzie z całym światem. Znasz prezesa, bywa u nas — spytaj go sama. Ja nie jestem telefonem!
Spytać prezesa nie było łatwo, bo się od pewnego czasu nie pokazywał ani u doktorów, ani u innych znajomych. Mówiono, że na wieś wyjechał. Napadły tedy panie na Redlicza, który się z Andrzejem przyjaźnił.
— Naprawdę się żeni? — Z kim? Gdzie?
— Daleko. Ze wsi bierze jakąś topolę, czy stokroć.
— Ze wsi, zdaleka! Chyba. Tutaj nie mógłby się ożenić — mając taką reputację.
Malarz się śmiał, złośliwemi oczyma wodząc po paniach. Nie wierzył temu, ale nie przeczył.
— Poznał ją w karnawale zatem. Kto to być może? Poczęto przypominać wszystkie importowane ze wsi na karnawał panny.
— Niech się panie nie trudzą. Na karnawale nie była — i on jej wcale nie zna.
— Awantura! Więc prezes zwyciężył — postawi na swojem — żeni go! Biedna ofiara.
A Radlicz wciąż się uśmiechał złośliwie — równie nie wierzył politowaniu jak i poprzedniemu ostracyzmowi.
Że zaś to był piątek, więc krótko bawił, bo mu spieszno było do pani Celiny na wieczorek.