Strona:Maria Rodziewiczówna - Wrzos.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
I.

Wszystko się stać może, ale żeby się Andrzej Sanicki miał żenić, to szczyt, co plotka wymyślić zdolna.
A pani Celina?
Gdy ta wieść gruchnęła po mieście, każdy ramionami ruszył — nawet nie zaprzeczał — był to absurd.
Plotka jednak nie cichła, owszem utrwaliła się. Mówiono, że podobno pan Andrzej z ojcem się pojednał, że kawalerskie swe mieszkanie zwija, że ojciec, pan prezes, ustępuje mu pierwsze piętro w swej kamienicy na Marszałkowskiej, że widziano ich obu pod rękę, wychodzących od jubilera. Słowem dziwa.
Więc zaczęli znowu wszyscy pytać jednogłośnie:
— Cóż na to pani Celina? Żyje i pozwala?
— Żyje, pozwala i śmieje się! — uspokoił malarz, Józef Radlicz, który u pani Celiny bywał co piątek.
Saniccy byli szeroko znani: ojciec — powaga prawnicza, syn — zdolny technik. Koło znajomych było wtedy szerokie — gawędom nie było końca.
Andrzej po śmierci matki z ojcem się poróżnił, doszło do zupełnego zerwania. Jedni mówią, że im poszło o spadek — nieboszczka była bardzo bogata — drudzy, że już wtedy ojciec wymagał, by syn z panią Celiną zerwał.
Odtąd minęły trzy lata. Ludzie już się oswoili z zerwaniem z panią Celiną, z trochę hulaszczem