Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I jeszcze jeden list mój z sobą powiózł a w nim pierścionek Niemkini. Napisałem do kupca starego, przepraszając i prosząc, ale że mu sprzeniewierzyć się muszę, bo mnie matka od siebie nie puszcza. Takem rzekł i myślę, żem nie zełgał.
— Nie, prawda jest!
— Takem rozumiał. Poszedł tedy Krystof. Teraz daleko być musi. W Bożej woli jego droga, w Bożej woli jego powrót.
Obejrzał się na dziewczynę Ciche łzy biegły jej po licu, a usta drżały.
— Czego się troskasz, kwiatuszku mój? — rzekł. — Będzie ta chata uboga, skąd cię sobie wezmę, pod moją opiekę i staraniem czekać na niego. By za lat dwadzieścia wrócił, całą ją najdzie, białą i oprzątniętą, jaką przedtem była. Da Bóg, on wróci do niej.
— Wróci, jako z więzień wracają, karę przebywszy. Może i jego stopy poznają kiedy ścieżyny nasze... U Boga takie bywają naznaczenia cudowne — rzekł Rufin uroczyście. — Ciała kalekie mu służą i dusze chrome często na służki swoje naucza. Nie płacz, dziewczyno dobra, ino módl się za nim — i czekaj — w Bogu ufając.
Rękę jej w swe dłonie ujął i z uśmiechem, co był nad słońce jaśniejszy, a nad wszelkie żałości smutniejszy, dalej mówił:
— I nad tym wybranym swoim nie płacz, gdy w drogę odchodzi daleką a ciężką!... I choćbyś go kiedy, jak Szwedas, żegnać miała, nie płacz.
Drogi nasze, jak mrówcze ścieżyny, które do gościńca biegną, co ni końca niema, ni początku.