Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— On gotów studnię zatruć — szeptała drżąc, Barbara.
— A łotr jeden! — burczał Jurgis. — Jutro go za pogróżki do gminy zaskarżyć i basta! Jakiem prawem ten rozbójnik pomstować się waży?
Dziewczyna była najspokojniejsza.
— Ot, zawracacie sobie głowy lada gadaniem. Ja mu jutro jedno słowo rzeknę i będzie cicho — śmiała się pogardliwie.
— Tylko ty się z tym zbójem nie zadawaj, bo się biedy napytasz — upominał Juras.
— Oho, ja się go nie boję! Wydrwię i tyle! Ale co honor, to mi honor, żem nawet zbójowi głowę zawróciła!
— Mnie ta Rozalki szkoda — szepnął Jurgis nieśmiało.
— Na wszelki wypadek gumna pilnować trzeba — odezwał się starszy brat markotnie.
Zabrali się wreszcie do snu, ale co chwila zrywali się, nasłuchując niespokojnie. Po północy spłoszył ich skrzyp wrót do stodoły. Wypadli z kijami na podwórze. Ale nie złodziej to był, tylko ojciec, wracający na spoczynek. Co robił dotąd, nie mogli zgadnąć, a pytać nie śmieli.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Nazajutrz Wawer od godziny sam pracował, nadczekując na Krystofa. Wyglądał go i dziwił się niebywałej opieszałości, a wreszcie, nie rozumiejąc, co się stać mogło, ruszył do chałupy skrajnej, skąd go codzień stuk warsztatu dolatywał. Podszedł pod