Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Znowu błysnęło tak strasznie, że aż wzdrygnęli się wszyscy, a równocześnie prawie rozległ się buk, jakby świat cały w sztuki druzgotał.
Kobiety popadały na ziemię, Wawer do okna poskoczył. Chwilę zdało mu się, że bez wypadku minęło, ale wnet się zerwał i do drzwi rzucił.
— Szwedasów gumno gore! — krzyknął, wypadając na podwórze.
A już się i we wsi gwałt podnosił. Szwedasowie w samem sercu wsi mieszkali, w miejscu najgęściej zabudowanem. Gumno, słomą kryte, zajęło się, jak smolna pochodnia i gorzało pomimo deszczu, jakby z nieba nie woda szła, ale płyn ognisty.
Zewsząd na łunę ludzie biegli, lamentując i włosy drąc, wnet cała wieś się zbiegła, obstąpiła pożar, który, wpadłszy do siana, szalał, roznosząc na wsze strony płonące snopki.
Ratować nikt nie myślał i nie zaczynał, bo nie pozwalał obyczaj niebieski ogień gasić. A wtem Wawer zagrody dopadł, rozpychając tłum kobiet i dzieci.
— Wody! — wrzasnął. — Siekiery! Płoty rąbać! Na dachy!
— Boży dopust! Niech ginie! — ktoś z gromady się ozwał.
— Ty sam giń z twoją głupią mową! — młody człowiek krzyknął.
Do siostry się zwrócił, która we drzwiach chaty stała, oniemiała ze strachu i zgrozy, najmniejsze dziecko do piersi tuląc.
— Hej, Barbaro! Czekasz, aż ci się dzieci popieką, a ty, szwagrze, aż ci węgły ogień zje!... Siekiery!