Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szwedas starszy, pociągnięty energją tego głosu, siekierę z izby wyniósł, Wawer mu ją z rąk wydarł, pod ścianę palącą prawie się podsunął, zaczął zajadle płot rąbać.
— Jurgis, do mnie! Prędzej!
Szwedas przyskoczył, zaczęli we dwóch walić słupy, odbijać żerdzie. Dym ich oślepiał i dusił. Jurgis odstąpił wreszcie, nie mogąc wytrzymać żaru.
Wawer, jak potępieniec się zwijał.
Zwaliwszy płot, do chlewów najbliższych się rzucił, na które wiatr niósł płomienie, iskry i żużle. Siekierę rzucił, chwycił widły od siana, jak kot na strzechę się wdrapał, począł snopki obrywać, zrzucać.
— Ludzie, wody! — krzyknął, ochrypły, na pół zduszony. — Jak to ogień zajmie, pół wsi z dymem pójdzie. Nie widzicie? Toć wicher na Szlugurisów idzie i na krawca Bakutisa. Ratunek dajcie, póki czas! Dawajcie wiadra, niech kto tu do mnie skoczy! Strzechę trzeba całą obedrzeć.
Usłuchał go pierwszy Marcinek i pierwsze wiadro lunął na ścianę, tak wysoko, jak mu sił starczyło.
Ruszyła się za nim reszta, pociągnięta odwagą i energją. Kilku młodych na dach do Wawra starało się dostać, ale żarem owiani, dymem ogarnięci, zaniechali, z dołu, z boku dach szarpiąc.
On wytrwał. Podano mu na drągach mokre płachty, miotły, maczane w wodzie. Na samym szczycie stojąc, sto razy mogąc spaść nadół, uczepiony, niewiadomo jak, do krokwi i łat, o krok od płonącego gumna, wśród płomieni prawie i dymem ogarnięty, zwijał się, jak szatan. Popaloną miał koszulę