Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

daleki grom. Wtedy zaczęli wszyscy biec, wyprzedzając się, śmiejąc, chłopcy gonili dziewczęta, kobiety starsze żegnały się pobożnie, gospodarze z niepokojem spoglądali w niebo.
— Broń Boże nieszczęścia — szeptali.
Dopadli wsi i zaczęli się po zagrodach rozbiegać, a wtem drugi i trzeci grom padł już bliższy i deszcz lunął strumieniem. Ale już wszyscy prawie byli pod strzechą.
U Didelisów Jan stary nie na burzę patrzał, ale na swego Wawra, który z braćmi wpadł, jak z pola zszedł, z surdutem na ręku, z kosą w garści, spocony, zdyszany.
— A ty, synku, gdzieś był? — spytał.
— Kosiłem za Andrzeja — odparł, białemi zębami błyskając w uśmiechu.
— Kosił, bezmała od ranka — potwierdził Andrzej.
— A jak jeszcze! Za dwóch! Jakby z rodu nic innego nie robił! — dodał Piotr z chlubą.
Kołodziej za głowę go rękami objął i do piersi przygarnął.
— Takiś ty zuch wszędy! — radośnie się uśmiechnął.
Błyskawica zajrzała do izby, rażąc oczy.
— Zamknijcie, kobiety, drzwi i komin — Andrzej krzyknął.
W izbie było prawie czarno. Zapalono gromnicę i garść ziół Maryjka rzuciła na węgle. Dzieci poczęły płakać, a starsi pacierz głośno odmawiać.
Chata ich tyle lat i burz przestała. Czyż już dzisiaj ma jej być ostatni dzień?