rozżalony był, że nawet nie wyrzucał sobie czynu!
Był pewny, że złego ducha zgładził!
Ale przecie około północy obudził się, szarpnięty niepokojem, wątpliwością. Człowiek to był, czy szatan? Bił się z myślami — wreszcie wstał, i wziąwszy hak na długiej żerdzi, poszedł do studni. Myślał sobie tak: jeśli człowiek — trupa znajdę na dnie — jeśli zły — to sczezł.
Zagłębił hak w studnię aż do dna — szukał, próbował — nie było nic. Ucieszył się — ale wtem hak o coś zawadził — i Glon wyciągnął — wiadro!
To samo, oderwane przypadkiem snać i utopione — o które się tam na drodze ludzie mordowali!
Glon w swej prostej duszy ucieszył się i nie rozważając, czy dogoni napastników — pobiegł z wiadrem na drogę — wołając na całe gardło:
— Wiadro jest, jest! Ludzie uspokójcie się! Wiadro jest!
Leciał drogą w pogoń ile miał sił, i krzyczał, póki tchu nie stracił. Aż wreszcie wyczerpany dopadł bandy jakiejś, która zpowrotem biegła, wyjąc i jęcząc.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/61
Ta strona została przepisana.