Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Widziano go, że brodził po topielach najniższych, po szyję zapadając.
Pewnie mu się rozum pomieszał, i — utonął.
Ci czterej tedy ruszyli w drogę, omijając osady, ale nie mogli wyminąć osady Barnaby na skraju i on ich dostrzegł i zatrzymał.
— Dokąd to idziecie?
— Ot przed siebie. Nie mamy gdzie zimować.
— Zimujcie u mnie. Zebrałem pewnie ostatni chleb, bo że mi rowy zadeptali bydłem, a nowych kopać nie dali — zasiałem w błoto, i nie spodziewam się żąć. Ale com zebrał, starczy dla nas do wiosny. Nie odchodźmy, póki można wytrzymać.
Zostali chętnie i mało co chleba jedli, żeby najdłużej móc jeszcze trwać na swej ziemi.
Aż raz, gdy już mróz bagna pomurował, przyszedł i ten nowator, którego żywym nie spodziewali się oglądać. Przyszedł z płomieniami w oczach, z drgającemi usty.
— Jesteście! Nie zmarli, ani uszli! Ilu nas? Pięciu?
— Sześciu! — rzekł Barnaba.