Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przechylił, z pałką w garści, ino roziskrzone oczy wlepił w najbliższego rajtara i był gotów.
Szewc Jan sięgnął za cholewę, wyciągnął bat z surowca i wyzywający gwizdał:
— Na sworę, kundle!
Hugo ręce na piersi skrzyżował i patrzał; księża wydobyli różańce i, dalecy od myśli mordu, najspokojniej przesuwali paciorki, pan Adam podniósł z ogniska płomienną szczapę i, nad głową ją wzniósłszy, cisnął poza krąg żołdaków, na drogę ku Warszawie. A przed wszystkimi na przodzie znaleźli się ciarach Tadeusz i wielmoża Józef.
I oni też jakby na coś czekali, gotowi. Aż oto u stóp dębu podniosła się postać dotąd niewidzialna, kobieca, wiotka i smukła, z okrytą napół głową płaszczem, który ją całą osłaniał, ją i dziecko, ledwie u jej serdecznego boku widoczne.
Wstała z ziemi, przerosła gromadkę i zadzwonił jej głos, jak srebrna trąba hejnału:
— W drogę! na trud, na krwawy znój, na zwycięstwo!
— Naprzód! — skomenderował pan Tadeusz.
Bartosz stęknął, jak drwal, i zdzielił kłonicą najbliższego przed „ciarachem“ dragona. W prawicy wielmoży Józefa gwizdnęła kawaleryjska szpicruta, spadła na twarz oficera i padł krótki rozkaz:
— Salutuj marszałka, ciuro!
Uczynił się moment niewypowiedzianego tumultu. Krąg żołdacki jakby wybuch piorunu odrzucił na kraj polanki.
— Feuer! — zaryczał oficer.