Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/236

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    mogła już nic innego zrobić, tylko zabrała dziecko, owinęła w liście i uciekła.
    — Straszna była zjawa. Zlękłaś się?
    — Nawet nie. Wstydno było i płakać się chciało.
    — Nu, dziwo! — trzęsła baba głową i poszła kumoszkom dziwo opowiadać.
    Gadano, gadano, aż wreszcie się dogadano, że Kasia wymyśliła historję „z chytrości,“ bo dzięki temu, coraz jakaś kobieta niosła coś dla „bękarta,“ a ludzie dawali włóczędze robotę, choć była i leń i niesilna.
    Tak ta historja doszła do uszu dróżnika przy szosie, który miał budę o wiorstę od wsi, i wstępował czasem po zakup chleba i kartofli.
    Człowiek był „z wojny.“ Nakuliwał na nogę, brakło mu dwóch palców i kaszlał. Był samotny i dziwnie milczący. Swój rewir szosy utrzymywał starannie, a gdy zwieziono kamienie na remont, zaczął je tłuc, posuwając się od pryzmy do pryzmy, coraz bliżej wzgórka z chwastami. Przechodzący pozdrawiali go, i czasem zatrzymywali się na pogwarkę. Wstępowała też czasami do budy „pani z Kudry“, jak zwano w okolicy spokojną warjatkę — niegdyś obywatelkę, repatrjantkę z Rosji.
    Gdy rozeszła się gadka o zjawie, dróżnik wzgórek przeszukał.
    — Skarbów szukasz! — roześmiała się „pani z Kudry,“ stając za nim. — Nie znajdziesz! Tam kiedyś figura była, chrześcijańskiego Boga. Teraz już go niema — nigdzie.
    Popatrzyli sobie w oczy.