Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Był — taki szary jakiś — i patrzał na mnie. Widziałem — oczy miał jak kwiaty lnu.
— Głupiś! Wódki gdzieś dostał! Powiedz!
— Widziałem — siedział z rękami na kolanach, jakby odpoczywał — i patrzał!
— Wymyśla! Wal go!
Rzucili się nań i zbili.
We wsi śmiano się ze trzy dni, a potem zapomniano. Ale w jakiś czas zdarzył się wypadek z Kasią. Była to włóczęga, takie nasienie chwastu wzrosłe przy drodze. Dwa razy była ciężarną i wracała do wsi bez dziecka. Kobiety pluły na nią. I oto, pewnego letniego popołudnia, znaleziono Kasię w jakiejś szopie rozwalonej, z dzieckiem żywem, okręconem w liście łopianu. Patrzała przed siebie błędnie i po wymizerowanej twarzy toczyły się łzy. Jakaś stara baba dała jej parę szmat i mleka, i powoli wyciągnęła na zwierzenie. Czyje dziecko? Nie wie. Gdzie urodziła? W zbożu. I chciała zakopać jak tamte. Bo jakże da rady! Skąd weźmie mleka. Piersi puste. Na żebry nie pójdzie. Nie ma sił.
Więc zaczęła dołek rękami grzebać — aż tu chomik zaświstał i z pod nóg jej szmyrgnął w chwasty przy drodze. Przelękła się, a tu i dziecko zapiszczało, więc zakryła mu twarz dłonią i obejrzała się, czy kto nie nadchodzi. I wtedy zobaczyła coś — sama nie wie co. Jakiś szary kształt — jakby pień szary. I to patrzało na nią. Patrzało takiemi niebieskiemi oczami, a tak jakoś, że się w niej wszystko zatrzęsło w środku, i nie