Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Teraz kolej na wymyślanie! — szepnął pan Erazm, gdy ksiądz, zdjąwszy ornat, wrócił do ołtarza. Jakoż na głowy zbiedzonych parafjan spadły gromy za nieogrodzony cmentarz, za niepokryty kościół, za spaloną księżą stodołę, za brak drew i żerdzi, wapna i cegły.
Słuchali wszyscy cierpliwie i z rezygnacją bezradności i wyszli, złożywszy do skarbony garście pomiętych asygnat, a za drzwiami każdy ciężko dźwignął ramiona.
Skupili się znowu przy swych zaprzęgach i gwarzyli jeszcze, radzi porozumieć się w gromadzie, zanim się rozpierzchną na cały tydzień do swych ciężkich robót.
— Zapłaciłeś? — rozległo się prawie ze wszystkich ust.
Odpowiedzi były zato rozmaite.
— Połowę dałem! Sprzedałem dwa woły! Wziąłem zadatek na paszę! Trzeba będzie zasiać mniej owsa — nasienie sprzedać! Może dostanę pożyczkę! Icek żąda 10 proc. miesięcznie. Dają mi dziesięć miljonów za sad, ale to zarżnięcie. A co masz na majątkowy? Ile ci naznaczyli dochodowego? Wczoraj przynieśli nakaz płatniczy na podatek zasadniczy. Co to znowu? To za bydło. A stójka? U nas po 7 funtów od dziesięciny! Jezus, Marja, toć ja tyle nie mam w spichrzu!
A wtem na gościńcu ukazała się nowa, żółta bryczka resorowa, zaprzężona w parę tłustych koni.