Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zatrzymały się chwilę u płotu i naradziły zcicha. Potem przesunęły się do środka ogrodzenia dworskiego i ruszyły w kierunku lamusa.
— To tutaj! — szepnęła stara, ukazując samotny budynek.
Kostusia podeszła śmiało, uchwyciła się krat okiennych i zajrzała do środka. Pleśń i chłód stęchły uderzyły ją stamtąd, oczy daremnie przedrzeć starały czarną głąb tego grobu.
— Sewer! — zawołała zcicha.
Zdawało się jej, że ruch posłyszała, ale nikt jej nie odpowiedział.
— Sewer! — powtórzyła z rozdzierającym żalem.
Wzrok jej oswoił się z ciemnością i nagle jakiś niewyraźny jęk wydarł się z gardła i skonał. Ujrzała naprzeciw siebie w mrocznym kącie postać jakąś, skuloną na ziemi, okrytą łachmanami, sczerniałą, straszną. I ujrzała z niedającą się opisać zgrozą, że widmo to nie spało i nie było umarłe, ale patrzyło w okno właśnie, w nią, patrzyło bezmyślnie i mgławo, źrenicą zagasłą, bez ducha. Patrzał i nie widział nic, i nie poznał jej i nie odpowiedział.
I to widmo, ten upiór, to Sewer był, jej jedyny skarb sierocy, jej wszystko na ziemi! Usta jej rozwarły się jak do krzyku, a palce wpiły się w rdzawą kratę. I tak wpół zawieszona, wpatrywała się weń, a twarz jej stała się tragiczną od wielkiej, w sobie ukrytej rozpaczy.
— Sewer! — jęknęła raz jeszcze głosem, coby umarłego poruszył.