Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wyprostowana, z błyskającemi oczami i drgającemi usty, była obrazem żelaznej woli i mocy, nad wszystkie moce większej. Zawróciła się i już słowa nie mówiąc więcej, wyszła z chaty.
Wówczas stara, przestraszona, wybiegła za nią i jęła dopędzać w ciemności, zaklinając i prosząc.
— Ulituj się nad sobą! Z choroby ledwie powstałaś! Opamiętaj się! Dnia doczekaj!
Ale dziewczyna, jakby nie do niej mówiono, szła i szła. Stara dopędziła ją z trudem i pociągnęła za rękę:
— Kostuśka! Zapłacz ty, poskarż się, pożal słowami!
Dziewczyna potrząsnęła głową.
— Nie żaliłam się ja nigdy i nie skarżyłam — rzekła głucho. — Kiedym się rodziła, matce już łez nie stało i mnie ich nie dała. I dobrze tak. Nie łez mi trzeba teraz, ale mocy za siebie i za niego.
— Nie idź tak prędko! Tobie do Podgaja wracać trzeba, opiekuna za sobą poproś, niedolę swą mu opowiedz.
— Jak go zobaczę, wrócę, a teraz do niego mi pierwsza droga.
— Gniewać się będą na ciebie!
— Niech się gniewają. Co mi gniew ludzki, co mi ludzkie sądy. Jednego jego mam na ziemi i bronić będę do tchu ostatka!
Staruszka westchnęła głęboko i widząc, że nic nie pomoże na taką wolę, szła za Kostusią, nie sprzeciwiając się już, a tylko półgłosem odmawiając pacierze.
Na dzień się zbierało, gdy dotarły do Stamierowa.