Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się nie użaliłaś. Ostowe kolce na posianie jej dawałaś, troską karmiłaś, łzami poiłaś. Oj, dolo, dolo!...
Nagle żałość jej rozpłonęła dziką zaciętością. Chude ramiona wzniosła nad głowę i ponurym, syczącym głosem jęła przeklinać.
— Żeby ludziom tym choroby ciało od kości odbiły, żeby ich czerw za życia toczył. Żeby ich dobytki zmarniały, a dzieci przeklęły! Żeby oni snu nie zaznali, a przy śmierci konali ciężko! Żeby ich dusze zły wicher nosił, a ciało święta ziemia wyrzuciła!
Kostusia, blada i nadludzko spokojna, podniosła głos nagle.
— Nie przeklinajcie — rzekła surowo. — Klątwa do nieba nie idzie. Klątwa Boga od was odwróci. Na dolę naszą pacierza trzeba, na drogę mocy wielkiej! Chodźmy!
— Zazulo, sieroto, gdzież my pójdziemy, nędzne? Po śmierci pójdziemy do Boga na sprawę.
— Pójdziemy po niego. Jeśli w ludzkiej on mocy, to stamtąd wyrwiemy! Chodźcie matko, bo do Stamierowa daleko.
— Do Stamierowa, o, Jezu! A pocóż ty tam pójdziesz? Nie odbierzesz jego z pod krat, z za muru. A choćbyś kraty zębami pogryzła, poco ci on, nieboże! Toż on bez rozumu i mowy. Toż on, nie sokolik twój, ale trup niemy!
— Więc co? Nie będzie zdrów! Wola boża! Ale na słońcu żyć będzie i w swobodzie, ale go odbiorę złym ludziom, z grobu i z niewoli. Chodźcie, bo sama pójdę! Myślicie, żem go dla szczęścia pokochała, dla swojej doli!