Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rze, co jego. Bóg sierot nie krzywdzi. Bóg jego tobie dał, a ludzie odebrali! Już sokolik ten jasny ni Boży teraz, ni twój. Już ty głosu jego nie posłyszysz, jego widokiem oczu nie pocieszysz.
— Mamko! Litość miejcie! Nie po radość ja szłam do was. Mnie niedola sądzona od kołyski! Toż ja nie płaczę nawet, ale mi prawdę powiedzcie, bo mi dusza pęka! Co mu zrobili ludzie?
— Rozum mu wzięli, duszę jak świeczkę zgasili, w zimną ciemnicę rzucili, by gnił!
— Kto? — wyjąkała Kostusia.
— Matczyn mąż! Na zgubę jego pracował i zgubił. Widzieli ludzie, jak go do nieludzkiej złości doprowadził, postronkami powiązał, do lochu omdlałego wrzucił. Tam on i zostanie.
— Byliście tam?
— Byłam, krwawemi łzami opłakałam! Ni Bogu, ni ludziom on teraz, ino nocce ciemnej i mogile głębokiej.
Kostusia, wyprostowana, niema, oparła głowę o ścianę, rękami cisnąc piersi.
Z oczu jej rozszerzonych i gorejących nie spadła ani jedna łza, z serca nie wydarł się żaden jęk.
Stara znowu, wyciągając ręce przed siebie, poczęła zawodzić strasznie.
— I na to krasną cię wyhodowałam, i na tom czekała lat tyle. Potoś ty szła nocką czarną, potoś ulubiła serce sieroce! Potoś żyła i czekała doli! Oj, dolo, dolo! Jakim ty ludziom służysz i jakiemi świata skrajami chodzisz, że ni moich próśb, ni jej cnoty