Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ani na chwilę nic ugięła się pod ciosem. Nie dojrzał nikt w jej oczach łez, w jej postępowaniu zmiany. Jak dawniej wstawała o świcie, pracowała do późnej nocy. Bezsenność tylko i brak pokarmu zmizerowały ją zupełnie. Rysy miała zaostrzone, twarz bez rumieńca, oczy rozszerzone i błyszczące.
I wśród tych upokorzeń i cierpień dwa tylko bóle czuła, że zawiodła Sewera w niedzielę i że naraziła mamkę. Co się z nimi dzieje? Ze staruszką szczególnie, osłabioną i napół ledwie zdrową!... To ją ciągle męczyło.
Po kilku dniach spotkała wuja na dziedzińcu, usunęła mu się trwożnie z drogi. Ale on spojrzał na nią i stanął.
— Dlaczego nie przychodzisz do stołu wspólnego? — spytał.
— Dziękuję, wuju, — rzekła spokojnie. — Poco mam swoją osobą posiłek wasz truć, a dzieci wasze zły przykład mieć przed oczami.
— Warjatka jesteś i basta! Żem cię wykrzyczał, wielka awantura. Matka mi cię oddała i pilnować będę, ale żebyś jak trędowata żyła, nie pozwolę! Herbaty od trzech dni pić nie mogę, a podczas obiadu ciągle czegoś brak! Przychodźże jak dawniej.
— Słucham wuja — rzekła obojętnie.
Przyszła, ale porwanych raz ogniw życiowych niesposób nawiązać i umarłe uczucia nie wskrzesną. Ona jak głaz była niema i zimna, rodzina względem niej nieswoja i skrępowana. Rozmowa szla kulawo, do niej nikt się nie odzywał, nie patrzano nawet w tę stronę.