Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Złość miał prędko gasnącą, a serce dobre. Wczas się jednak obejrzał i surowo upomniał:
— Przeproś ciotkę!
Ale Kostusia potrząsnęła głową. Nie, nigdy nie pocałuje ręki, nie daruje, ciotce nawet, tego słowa, co jak plwocinę rzuciła jej w twarz.
Wuj karcił, wuj dotknięty był i rozżalony, wujowi potrafi zapomnieć; policzek ciotki do śmierci zapamięta.
Tem znowu rozdrażniła wuja. Była już na progu, gdy zawołał gwałtownie:
— Ażeby mi się ta czarownica faktorka nie pokazywała na oczy, bo ją psami ze dworu wyszczuję. Już ja się z nią porachuję!
Trzy dni nie widziano Kostusi u wspólnego stołu i nikt o nią nie spytał. Zajście doszło do wiadomości panienek i Kazia, wzbudzając straszne oburzenie.
Gdy jednak Fela wspomniała coś o niem, ojciec, zwykle słaby dla dzieci, podniósł głos groźnie.
— Milcz i pilnuj swego nosa! Uwag i zdań nikt tu nie będzie wyrażał! To do nikogo z was nie należy.
Odtąd kwestji tej nikt jednem słowem nie poruszył.
I do służby coś doszło, i po całym dworze rozpełzło. Kostusia czuła to po zachowaniu swych podwładnych, po hardości lokajów, garderobianych, lekceważeniu szafarki.
O, przez te dni nauczyła się wiele, poznała ludzi, pochowała wiele iluzyj. Takie dni za lata starczą. Pod pręgierzem stała i palącemi ogniami ją obłożono. W ogniach tych opalały się małostki i słabość, a tylko, co stalą i złotem było, zostało nietknięte, hartowniejsze i czystsze.