Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wuj ma prawo mnie karać, ale nieobecnego błotem obrzucać, to wstyd! — zawołała, rozdrażniona do ostateczności. — Wuj mnie pytał i powiedziałam wszystko. Ale człowieka, którego kocham, nie tykajcie, bo on mi święty!
— Wyrodku! — krzyknęła ciotka. — Śmiesz podobne rzeczy mówić wujowi, który cię łaską swą wychował, za awanturnikiem i przybłędą!
— Śmiem! — zawołała Kostusia, cała drżąca. — Ten człowiek dla cioci jest awanturnikiem, dla mnie najdroższym skarbem, wszystkiem na świecie, i nie dam go lżyć, nie dam go sądzić fałszywie, nie dam krzywdzić.
— Milcz! — krzyknęła pani w furji.
Wuj, zasapany, gniewny, biegał po pokoju.
— A ja ci nie dam go kochać, za nim latać! — zawołał wreszcie, stojąc przed dziewczyną i piorunując ją głosem i wzrokiem. — Zabraniam ci go widywać i porozumiewać się w jaki bądź sposób, aż do czasu, gdy uczciwie i legalnie poprosi o twoją rękę. Rozumiesz? Wstyd i hańbę mi przynosisz! Za wszystko, com dla ciebie zrobił, tak płacisz? Ładny przykład dajesz moim dzieciom, a takaś zakamieniała, że całej brzydoty postępku nie czujesz, żalu nie okazujesz! Jak szatan jesteś zła i jak szatan uparta! Ale ja cię złamię, zobaczysz! Idź sobie już. Nie mogę patrzyć na ciebie. Zawiodłaś mnie okropnie!
Kostusia skierowała się ku drzwiom, zatrzymała się jednak wpół drogi, podeszła do wuja i milcząc, pocałowała go w rękę.
Uczuł ochotę, jak zwykle, pogładzić ją po głowie.