Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pan Stamierowski jest moim narzeczonym — rzekła.
— Czemuż nie powiesz: kochankiem? — syknęła ciotka.
Oczy dziewczyny zapałały.
— Bo nim nie jest! — odparła ostro.
— Dajże mi ją wybadać, Malwino — przerwał pan. — Więc Stamierowski ma się żenić z tobą? Czemuż się z tem do mnie, twego opiekuna, nie udał i czemu ty tego nie uczyniłaś, zamiast urządzać z nim sekretne schadzki, o których cały świat wie, oprócz nas.
— Schadzek nie urządzałam. Spotkałam go przypadkiem zeszłej niedzieli...
— Przypadkiem? — powtórzył wuj szyderczo — u mamki, w lesie, gdzie nigdy prawie nie bywasz, spędziliście we dwoje dzień cały, włócząc się po polach! Moja droga, jeśli chcesz mi oczy zamydlić, szukaj logiczniejszych wykrętów.
— Nie umiem się wykręcać — odparła coraz spokojniej. — Nie wiedziałam, że go zastanę u mamki. Byliśmy sami dzień cały, ale nie włóczyliśmy się nigdzie, tylko na grób matki i na to pole, gdzie ojciec leży.
— A potem nie widziałaś go więcej?
— Widziałam się z nim wczoraj, tutaj, w ogrodzie.
— W ogrodzie? Jest, sądzę, dość bram w Podgaju i wszystkie dla niego otwarte! Opłotkami chodzą tylko złodzieje i łotry. Tak, mam go za łotra gdy bałamuci biedną dziewczynę, obiecując jej rzeczy, których nie spełni.
Kostusia poczerwieniała nagle.