Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dopiero, gdy wstano od stołu i wszyscy wyszli, Kazio pozostał niby pod pretekstem wypalenia papierosa i z pod oka śledził ją, gdy sprzątała w bufecie...
— Kostusiu — szepnął wreszcie.
Spojrzała na niego pytająco, chłodno.
— Ty mnie pewnie masz za nędznika, żem cię opuścił w tej chwili — mówił dalej.
Potrząsnęła głową.
— Nie oczekuję od nikogo ofiar ani względów.
— Owszem, masz prawo ich wymagać nawet ode mnie. Zawiniłem względem ciebie przez głupią, obrażoną próżność i z całego serca cię za to przepraszam. Chciałbym, żebyś mi nie odbierała swej przyjaźni. Darujesz mi, Kostusiu?
— Nie miałam do ciebie ani przez chwilę żalu — odparła, uśmiechając się boleśnie.
— Dziękuję ci. Na dowód, żeś mi serca nie odebrała, powiedz, co mogę zrobić dla ciebie?
— Dla mnie? Nic.
— Więc dla niego może? — szepnął jeszcze ciszej. — Możesz mną rozporządzać i zaufać jak zawsze, jak dawniej.
Kostusia stanęła u okna i długo, zamyślona, patrzała przed siebie w próżnię, pasując się widocznie.
— Proszę cię tylko o opiekę nad mamką, żeby jej z mego powodu nie skrzywdzono — rzekła.
— Bądź o nią spokojna — upewnił. — A więcej niczego nie chcesz?
— Nie. Dziękuję ci. On mnie nie opuści.
Kazio westchnął nieznacznie.
— W każdym razie pamiętaj, Kostusiu, że masz