Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szarawy zmrok zstępował na ziemię. W dali, za płotem, ktoś gwizdał zcieha.
Zrazu Kostusia nie zwróciła na to uwagi, zatopiona w swych myślach. Rozbudziła ją melodja znanej, ulubionej piosenki:

Naco mają ludzie wiedzieć,
Gdzie dziewczyny wrota;
Naco mają ludzie wiedzieć,
Gdzie kocha sierota!

Wyprostowała się i zapominając o sobie, słuchała nieruchoma, drżąca.
Gwizdanie ciche było i wyraźne, ale ją coś tknęło i jak czarem wiedziona, poszła w tę stronę, w zarosły chmielem zakątek ogrodu.
Mrok gęstniał. U płotu wysmukły cień człowieka czekał, drżąc nerwowo. Gdy się ukazała, gwizdanie ucichło.
— To pan! — wyszeptała radośnie.
— Tak, to ja, twój Sewer, a nie pan. Trzeci dzień napróżno tu czatuję!
— O, Boże! Pieszo, tyle mil, aż ze Stamierowa!
— Cóż to znaczy! Szedłbym do ciebie przez pustynie, morzem przepływał... Tyle dni, Kostusiu! Myślałaś o mnie trochę?
— O niczem innem! W niedzielę miałam być u mamki.
— Przeczuwałem, i dobrze, żem cię zobaczył pierwej. W niedzielę nie będzie mnie tutaj.
— Pojedzie pan, daleko? — zagadnęła ze smutkiem.