Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pojadę do miasta. Wytaczani proces ojczymowi.
— Niech pan tego nie czyni! To takie okropne! — zawołała.
Spojrzała mu błagająco w oczy i aż się przestraszyła, tyle w nich było dzikości, tyle uporu i zuchwalstwa w całej twarzy.
— Dlaczego? — odparł ponuro — chcesz chyba mojej śmierci?
— O Sewerze! — wyjąkała, zapominając w żałości swej o trudzie, z jakim jej przychodziło nazwać go po imieniu.
— Zapewne — powtórzył, zapamiętały i rozdrażniony okropnie. — Bo jeżeli mnie Rudakowski nie otruje, czego się codzień spodziewam, to sam sobie łeb rozsadzę. Jestem w położeniu osaczonego odyńca, nie dziw, że się rzucam jak wściekły. Mam długi, które spłacić muszę. Podłe długi, na szaleństwa zaciągnięte, ale dla mego sumienia święte! Matka uposażyła mnie przecie i uposażenie to mieć chcę i mieć będę. Kiedym był sam, trapiony przez ojczyma, chciałem i gotów byłem śmiercią skończyć. Teraz nie jestem sam i jak reszta ludzi pragnę szczęścia, potrzebuję spokoju. Od niedzieli myślałem dużo. Żyć bez ciebie już nie potrafię, znieść myśli, że ty tu marnujesz się w poniewierce, nie zdołam. Kryć się i jak złodziej kraść chwilę szczęścia, ohydą mi jest. Ja wiem, żeś ty gotowa jest wszystko znieść, ale nie chcę, byś znosiła, byś widywała mnie pokryjomu, a cierpiała potem zdaleka ode mnie choć chwilę jeszcze!
Głos mu się urwał, wyczerpany wybuchem. Dy-