Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Kostusiu! Kostusiu!
Wówczas ona osunęła się na kolana i zcicha spytała:
— Poznajesz mnie, Sewer?
Bała się podnieść głosu, by tej iskry samowiedzy nie spłoszyć. On wciąż patrzał na nią, tylko wesele tego spojrzenia poczynał dojmujący ból ćmić i gasić.
— Kostusiu... moja! — wyszeptał.
Ją wielkie wrażenie pozbawiło prawie czucia.
— Jedyny mój, lepiej ci? — spytała słodko.
Już nic nie odparł. Oczy jego znowu na księżyc przeszły, zamgliły się nagle, potem znowu stały się jasne, głębokie, a takie wpatrzone w jeden punkt daleki, jakby nagle jasnowidzenie miały wielkich tajemnic i światów. Sekundę to trwało. Dojmujący ból znowu wrócił i białka siatką krwawych żyłek nabiegły. Moc nienaturalna pozwoliła mu podnieść ramię. Wyciągnął je i het ku błękitnawym smugom skinął.
— Jak... tam... — urywanemi słowy mówił, ruchem warg raczej niż dźwiękiem.
I nagle znowu na nią popatrzał. Powieki usuwały się, ołowiane, ciężkie.
— Tylko... ty... przyjdź... prędzej! — dokończył, rękę opuszczając na jej włosy.
— Sewer! — jęknęła rozpaczliwie.
Rozpalona dłoń osunęła się bezwładnie po jej głowie, z pod powiek stoczyło się kilka łez, z za warg w spazmie bólu błysnęły zacięte zęby.