Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dywała u okienka i założywszy spracowane ręce, śpiewała, do gwiazd zwracając oczy i myśli.
Wspominała wówczas dzień, pracowicie spędzony, i wewnętrznie z siebie zadowolona, śpiewała głośno i wesoło, potem wspominała rodziców pomarłych, bezdomność swoją, wielkie sieroctwo i piosenka stawała się cichszą, nuta przeciąglejszą, aż cichła zupełnie.
Gdy potem klękała do pacierza, odmawiała same tylko modlitwy za umarłych; dla siebie nie umiała prosić o nic. Bo i o co? Zdrowa była, krzywdy nie miała od nikogo, nie zazdrościła nikomu niczego.
Prosiłaby o coś przecie, ale wiedziała, że rodzice z pod ziemi nie wrócą, do domu jej nie zabiorą, więc tylko gorąco się modliła dla nich o niebo, dla siebie o siły i ochotę szczerą, by dobrodziejom swoim płacić mogła zawsze i zawsze za dach ten, za strawę, za każde słowo przyjazne, za spojrzenie życzliwe. Tło i grunt natury tej, nawskróś szczerej i prostej, stanowiła do przesady posunięta wdzięczność i ofiarność.
Los od dziecka nauczył ją obywać się bez wiela, bez żadnych słodyczy żywota, nauczył ją też pokory i cichości, poświęcenia i zapomnienia o sobie; praca ustrzegła ją od goryczy, dała pogodę i spokój, wyrobiła trzeźwy sąd i poczucie samodzielności.
Mało uczona, posiadała zasady prawe, wrodzoną logikę, umysł jasny, ogromny zapas stanowczości i woli. Mogłaby przy tych zasobach zapragnąć szerszych celów, wyrywać się do nieograniczonej swobody; wdzięczność trzymała ją w szarym cieniu za-