Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

leżnego stanowiska. Dzieckiem małem od martwej piersi matczynej wzięli ją ci ludzie, dalecy krewni, hodowali, karmili, uczyli — teraz ona płaciła z lichwą, przywiązała się do nich jak krzewina młoda do ziemi i jak krzewina nie pomyślała nigdy, że siły i urodę, nie sama ziemia jej dała, ale także słońce letnie, majowe, rosy wieczorne...
Gdy drobinę tę, napół martwą, przed laty pan domu przyniósł pewnej nocy do żony, w połę płaszcza otuloną, pani zafrasowała się mocno. Dziecko mogło umrzeć, co gorzej skompromitować ich, ale pan ręką na perswazje machał.
— Co tam — rzekł. — Skowrońska, konając, zaklęła mnie na Boże rany, bym dziecko za swoje wziął i wezmę! Niech się, co chce, dzieje. Co rzucimy za siebie, znajdziemy przed sobą — nie tu — to tam! Dziecko zostanie. Niech z naszą Jadwisią śpi w kołysce.
Dziecko zostało. Było z niem dużo kłopotu, kosztowało dużo starań. Kostusi opowiadała o tem stara wieśniaczka, która ją wykarmiła.
Gdy doszła piętnastu lat, zaczęła płacić.
Nie spostrzegła pani domu, jak ten podlotek począł ją we wszystkiem wyręczać, jak jej wreszcie zdjął z barków cały trud gospodarski; nie zdawali sobie państwo sprawy, dlaczego od trzech lat dochód domowy w trójnasób urósł, a rozchód o połowę się zmniejszył.
Lubili Kostusię, ale nie znali jej wcale.
Wesołość jej brali za głupowatość, pracowitość