Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zacznie pani wybierać, i czekać na te różne mrzonki. Trzeba się uczyć buchalterji, i basta. Jak pani sobie kupi majątek — to będzie wieś. Tymczasem trzeba kajzerki i serdelka!
— Ależ nauka kosztuje!
— Ba. O to właśnie chodzi, żeby darmo była!
I zamyśliła się znowu.
Nazajutrz osadziła Stankarową w czytelni, a sama wyszła na miasto.
Młoda kobieta wpadła tedy w chaos książkowy.
Szczęściem, Staszek miał jakieś gimnazjalne święto i z całą dobrą wolą stanął jej do pomocy. Bóg wie, skąd chłopak znał każdą książkę, wiedział gdzie leży, znał przychodzących, jak wiewiórka uwijał się po szafach i półkach, orjentował się doskonale w katalogach i, dumny ze swej roli, wyręczał ją i uczył.
Przyznał się jej też pod wielkim sekretem, że często wykradał książki i czytał pokryjomu. Ten na wszystko miał czas.
Zarębianka wróciła na obiad triumfująca.
— W czepku się pani rodziła! — zawołała. — Jest posada u ogrodnika, ale w magazynie. Będą pani pachniały kwiatki, tylko trzeba szykownie się ubrać. Wymęczyłam dwadzieścia pięć rubli. A lekcje buchalterji prawie pewne, tylko nie zupełnie darmo.
Stankarowa spojrzała na nią z wdzięcznością.
— Jaka pani dobra — i zaco? Toć pani mną się jak rodzoną opiekuje. Czem ja się odsłużę?