Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Et, niema o czem gadać. Niech się pani spyta Natalki, jak z nami było, gdy ojciec umarł. Zostałyśmy bez grosza, dwie głupie dziewczyny. Ostatniego rubla dałyśmy na Mszę, i beczałyśmy w kącie u św. Krzyża. Aż tu czuję, że mnie ktoś w ramię trąca — patrzę — niemłoda kobieta w żałobie. Pyta, po kim płaczemy. — Po ojcu — powiadam.
— A matka jest? — pyta.
— Tej już i nie pamiętam.
— Ano — powiada — to chodźcie ze mną.
— I zaprowadziła nas tutaj — do tego samego mieszkania — do tych samych książek — i zostałyśmy.
— Tacy są ludzie na świecie — na pamiątkę, że go przecie Bóg, nie djabeł stworzył.
— Dobrodziejka nasza żyła jeszcze dziesięć lat. Natalkę zamąż wydała, mnie nauczyła pracować, matką nam była... Pięć lat temu umarła. Cóżbyśmy warte były, żebyśmy jej przykładu nie przejęły na siebie, i drugim nie oddały, cośmy od niej doświadczyły! To obowiązek i basta! Natalka, trzeba panią Stankarową wystroić, bo po obiedzie zaprowadzę ją na nową posadę.
Już śmielej weszła młoda kobieta do magazynu kwiatów i przedstawiła się nowemu chlebodawcy.
Był to młody człowiek, przystojny i wesół, który się do niej życzliwie uśmiechnął, zapewne rad z urody nowej sklepowej.