Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szedł z rękoma w kieszeniach i głową zwieszoną, z uczuciem nieznośnej nudy i rozdrażnienia. Kamienica, do której wszedł wreszcie, stała w ciasnej uliczce, była odrapana i brudna, schody wąskie, strome, ciemne. Zewsząd wydzierały się na nie wyziewy ubogich kuchen, mydlin i pleśni, spotykał kucharki mniej niż eleganckie i czyste, wiodące z sąsiadkami rozhowory i kłótnie o klucz od strychu, i piął się wyżej i wyżej, aż na trzecie piętro.
Tam zadzwonił do prawych drzwi, z poza których rozlegał się wrzask dziecka, tak przeraźliwy, że świdrował w uszach.
— Ja ją uspokoję! — zamruczał, marszcząc brwi.
Otworzono drzwi. W ciemnej sionce zamajaczyła postać kobieca, która, ujrzawszy go, cofnęła się bez powitania.
— Czy to dziecko nigdy nie cichnie! — zawołał niecierpliwie. — Można je znienawidzić lub oszaleć.
Zdjął palto i cisnął je na kufer, stanowiący całe umeblowanie sionki, i wszedł na prawo do dużego ciemnego pokoju.
Tam to, w jakimś mrocznym kącie, wrzeszczało dziecko. Ucichło w tej chwili jak czarem, widocznie na ręku matki.
— Gdzie lampa? — zawołał w ciemności.
Wtedy kobieta przemówiła, wychodząc do drugiego pokoju:
— Masz ją na twoim stole. Zapal sam.