Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



I.

Z wesołego obiadu w gronie kolegów malarzy Jan Stankar wracał do domu. Oni jeszcze zostali przy kieliszku i cygarach, on spojrzał na zegarek i, jakby przerażony, że tak długo zabawił, zerwał się i wziął za kapelusz.
— Do żony ci tak pilno! — ktoś zażartował.
Ruszył ramionami.
— Mają przysłać po ilustracje — odparł znudzonym głosem. — Zresztą dwa dni nie byłem w budzie, trzeba zajrzeć!
I wyszedł szybko, bojąc się żartów, a może pokusy pozostania.
— Potrzebna mu była baba i bachory, jak kojec dla sokoła — posłyszał jeszcze uwagę Franka Poraja.
Na ulicy mrok już ogarniał kąty. Była wiosna, ale jeszcze naga i chłodna, drzewa ledwie pękały po skwerach.
— W Sorrento śniegiem kwitły kamelje! — przypomniał sobie opowiadanie kolegi Mareckiego, który wracał z Włoch właśnie i bawił ich wrażeniami z podróży.