Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Głos był wdzięczny, młody, ale brzmiał bezmiarem znużenia i apatją.
Mrucząc gniewnie, zapalił lampę. Pokój był duży, wąski, zastawiony różnemi sprzętami, gdyż służył jednocześnie za jadalnię, salon i pracownię.
Wraz z sypialnią i kuchnią stanowił całe mieszkanie rodziny Stankarów, składającej się z męża, żony i dwuletniej córki.
Malarz spojrzał na stół, zarzucony przyborami malarskiemi, i sięgnął po list, który snadź przyniesiono w czasie jego nieobecności.
Czytał twarz mu się poczęła rozjaśniać, promienieć, zapał napełniał oczy.
— Tolu, wiesz kto przyniósł ten list? — zawołał, zwracając się ku drzwiom sypialni.
— Listonosz, wczoraj! — odparła młoda kobieta, ukazując się w progu. Niewiadomo, jakim cudem uśpiła dziecko.
— Tyś dopiero stworzona na Egerję! — wybuchnął niecierpliwie. — Otóż, jak zwykle, mylisz się. List ten przyniósł mój dobry genjusz.
Kobieta zbliżyła się w krąg światła. Była bardzo młoda, smukła, zgrabna i uderzającej piękności twarzy, gdyby nie wielka chudość i bladość i wyraz znudzenia i zmęczenia, który ją szpecił i postarzał.
— Więc to pieniądze? — rzekła obojętnie.
Zaśmiał się pogardliwie.