Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan był tak dumny z wychowania Toli, żeśmy nie śmiały uczynić uwagi! — odparła złośliwie.
— To też o Tolę jestem zupełnie spokojny, ale rozmówiłbym się z jegomością i kwestję wyjaśnił. Zaraz ja tam zrobię porządek. Myślałem, że panie wiedzą, kogo goszczą, i nie przypuszczałem, że Michał zbiera kolegów awanturników.
Rozsierdzony, zawrócił wprost do domu, i ledwie przestąpił bramę — spytał starej Florjanowej:
— Gdzie panienka?
Babina przestraszyła się jego głosu i wyrazu twarzy, a on z pomieszania jej zrozumiał, że wiedziała więcej, niż on sam dotychczas.
— W ogrodzie. Ja jej poszukam i przyślę do pana! — odparła niespokojnie.
— Nie trzeba! Ja ją sam znajdę! — mruknął.
— Niechże jej pan nie wystraszy. Pan pewnie znalazł szkodę w lesie, i „nabrał się“ złości — a na panience się skrupi.
— A odkądże to ona mnie się boi? Kiedyż się na nią gniewałem? Chyba ma coś na sumieniu, że się za nią tak wstawiacie!
— Co ma mieć, Jezus Marja! Ale pan też niech pamięta, że to nie dziecko. Toć skończyła osiemnaście lat.
— A Florjanowa niech pamięta, że w osiemnaście lat trzeba lepiej pilnować, jak w sześć i mieć rozum i rozsądek, a nie głupią słabość.
Minął ją — i wszedł do ogrodu.