Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tola i Stankar nie spodziewali się go wcale, bo zapowiedział, że na wieczór dopiero wróci.
Siedzieli i gruchali w sadzie pod cieniem jabłoni, gdy się zjawił jak duch sądu.
— Tatko! — zawołała Tola, zrywając się z miejsca.
Stankar wpół leżał u jej nóg — powstał także.
Łużycki ponury, gwałt sobie czynił, by go nie zmiażdżyć, nie zabić.
— Dowiaduję się ze zdziwieniem, że pan już od dwóch tygodni nie gości u Brzezickich! — rzekł wreszcie, z trudnością wymawiając słowa.
Stankar prędko odzyskał przytomność.
— Tak, poróżniłem się z Michałem! — odparł.
— A dlaczego pan nam tego nie powiedział?
— Nie było o tem mowy.
— Szkoda, bobym już dawniej spytał pana, obcego w tych stronach, o powód częstych wizyt u mnie i miejsce pańskiego nowego zamieszkania.
— Nigdzie nie mieszkam właściwie, a odjechać stąd nie mam siły, bo życia nie rozumiem bez widoku panny Antoniny.
Łużyckiego cała twarz zaczęła drgać wściekłością.
— Ale panna Antonina i ja obejdziemy się bez pana widoku. Raczy pan uwolnić mój dom od swych odwiedzin i zapamiętać, że dla awanturników i obieżyświatów są awanturnice, a nie uczciwe dziewczęta. Fora!