Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie cierpiał starej sekutnicy, ale wysilił się na spokój.
— I te dęby, co stoją — i te, co zrąbią — wszystkie pójdą dla niej! — odparł.
— On potrafi je prędko przeżyć i przemarnować.
— Co za on?
— Ano — ten szarlatan — malarz.
— Pan Stankar? Przecie to Michała przyjaciel i gość wasz! Nie wiedziałem, że protegujecie szarlatanów.
— Każdy może się omylić i omyłkę poprawić. On już nie przyjaciel Michasia, ani nasz gość. Daliśmy mu do zrozumienia, że nie znosimy takich niecnych intryg — i opuścił na zawsze nasz dom.
— Nie jest już u was? Więc gdzie mieszka? Onegdaj był u nas i nic nie mówił, że wyjeżdża.
— Nie miał się czem chwalić. Od dwóch tygodni nas opuścił. Gdzie mieszka? Myśleliśmy, że u pana. Przecie zbałamucił Tolę i biednego Michasia zabił moralnie! On ją tak kochał cicho i stale od dziecka, i nie śmiał się biedak oświadczyć, żeby nie być posądzonym o interesowność. Tamten nie miał takich skrupułów.
— Co mi pani prawi za historje — wybuchnął Łużycki, mocno zaniepokojony. — Michał, jeśli się kochał, to mógł mi to powiedzieć dawno, a panie, żebyście mi były życzliwe, tobyście zaraz po wyjeździć tego Stankara dały mi znać o awanturze.