Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wczoraj widziałem piękność pani, dziś już jej nie widzę. Bożą rosę — kochanie — zerwałem tam na skraju lasu. Teraz mnie tak rozkosznie boli dusza!
Powiedział to jej tak prosto, otwarcie, jak czuł gwałtownie, a ją odrazu objęły ognie i drżenie, i tak ją zdobył odrazu.
Przesiedziała noc całą, nic zdając sobie sprawy, że mijają godziny. Dla niej były to sekundy.
O świcie przebrała się, umyła i poszła do ogrodu. Świat był inny, jak wczoraj, cały różowy, ale nie miała chęci do pracy, ani do zajęcia jakiegokolwiek. Zaczęła też zastanawiać się, co dalej będzie, a raczej, kiedy go zobaczy. To jedno tylko ją zajmowało.
Łużycki miał dnia tego turbację z jakąś chorą klaczą, na śniadanie wcale nie przyszedł. Toła zresztą miała nieograniczoną swobodę, i nikt się nie zdziwił, gdy poszła na łąki.
Tam na skraju lasu spotkali się ze Stankarem i południe ich zeszło na niewyczerpanej nigdy rozmowie. Pod wieczór przyjechali we dwóch z Michałem z wizytą. Po paru dniach przyszedł już sam tylko, i począł bywać często, przesiadywać coraz dłużej. Idylla trwałaby spokojnie, żeby jej nie przerwała ciocia Kocia.
Spotkała kiedyś Łużyckiego w lesie, gdy obchodził poręb, a ona zbierała grzyby, i zagadnęła ze złośliwym uśmieszkiem:
— Pan poręb ogląda. To zapewne na wyprawę dla Toli pójdą te dęby.