Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie zdejmował zachwyconych. Wkoło była cisza i spokój natury dzikiej i swobodnej.
Michał, ćmiąc papierosa, wypoczywał rad po znojnym dniu i myślał o swych kłopotach, dopiero gdy piosnka się skończyła, stęknął i rzekł:
— Prawda, że głos dzisiaj leci na milę. Będzie może pogoda na siano. Śpiewajcie jeszcze!
— Teraz niech pan sam zaśpiewa co nowego! — rzekła Tola.
Stankar zamyślił się i po chwili zaczął zcicha kusząco:

Już gwiazdka błysnęła, już matka zasnęła,
Tu gaik, tu cień.
Przyjdź dziewczę cichutko, powrócisz raniutko
Nim zbudzi się dzień.

Tola przestała układać wianeczki, oplotła rękami kolana i słuchała z przymkniętemi oczami, rozmarzona, tamując dech, by nie zmącić melodji, żadnej nuty nie stracić.
Stankar gorącemi oczami ją obejmował, i pokusa gorącej młodej krwi dyszała w jego śpiewie:

Nikt ojcu nie powie, nikt matce nie powie,
Ni gaik, ni zdrój,
Usteczka gorące, serduszko bijące,
O skarbie ty mój!

Słyszała Tola tę piosenkę bezustannie odtąd. Wracając do domu, rozmawiając i milcząc, we śnie i na jawie. Młodzi ludzie odprowadzili ją aż do bramy