Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

fortecy Łużyckiego, a gdy na pożegnanie podała im rękę, Stankar schylił się w milczeniu i pocałował ją, a potem stał chwilę i patrzał smutnie, aż się furta za nią zamknęła.
I zanim zdała sobie sprawę z nieznanego uczucia, już go kochała, już tylko marzyła, by go znowu spotkać, by znowu tak patrzał i śpiewał.
A on, wracając, rzekł do Michała:
— I ty ją znasz, patrzysz omal nie codzień — i nie kochasz się w niej. Toć to najcudniejsza dziewczyna, jaką słońce oświeca. Czyś ty ślepy?
— Nie, ale nie lubię naiwnych. Wolę brzydką, ale która kochać umie, niż takie głupie gąsiątka. Naucz ją kochać, a potem ja ją wezmę!
— No nie — żachnął się Stankar. — Ja ją kochać nauczę — ale mnie tylko, i ja ją wezmę. Taką całość oceni i zdobędzie tylko artysta. Tyś się na tem nie poznał nawet!
— A Łużyckiego znasz? Postaraj się, żeby on cię poznał i ocenił! — rozśmiał się Michał. — Mnie się widzi, że on jej nie chował na model dla artysty, i zdobyć ci ją nie będzie łatwo.
— Ale dla mnie chowała ją natura i los, a to nad wszystko silniejsze. Ja ją mieć muszę, bo to ideał piękna!
— Muszę się jej uważniej przyjrzeć, żeby tych cudów dopatrzeć — zdecydował Michał, ramionami pogardliwie ruszając.