Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Umiem strzelać, razem ze stryjem polujemy zawsze. Ale wolę konną jazdę, bo wtedy człowiek ptakiem się czuje — i takby leciał bez końca.
— O, jest boża rosa! Widzi pan!
I poczęła zrywać delikatne źdźbła mchu, a on jej pomagał, przyklęknąwszy u jej stóp.
— Dosyć będzie! — rzekła po chwili. — Teraz można wić!
Usiadła w trawie, rozłożyła kwiaty, dobyła z kieszeni nici i nożyk, i zabrała się do roboty.
Michał wyciągnął się wygodnie i zapalił papierosa. Stankar podawał jej kwiat za kwiatem i chwilę milczeli wszyscy troje.
— Zaśpiewaj-no coś, Jasiu! — ozwał się Michał.
— Prawda! Trzeba śpiewać! — potwierdziła z zapałem. — Głos będzie iść po rosie daleko.
— Niech pani śpiewa, a ja za panią.
— Kiedy ja nie umiem.
— A śpiewała pani, gdy nas spotkała.
— Ej, to taka prosta piosenka.
— Ale piękna! — i zaczął:

Z tamtej strony jezioreczka panowie jadą.

— Zna pan! — ucieszyła się i zaczęli we dwoje śpiewać.
Brała z jego rąk kwiatki drobne i polne, i wiła minjaturowe wianeczki, i śpiewała czystym srebrnym głosem — monotonną, tęskną piosenkę, a on oczu z niej