Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zobaczymy za lat kilkanaście, czy murów tych nie nazwie więzieniem, a szczęścia samotnego niedolą.
— Pani ma na myśli — miłość! Już ja ją nauczę, co ludzie ochrzcili tą hipokrycką nazwą!
— Winszuję takiego systemu wychowania! Więc ją pan obedrze ze złudzeń i marzeń — największego skarbu dziewicy. To okropne!
— To pewna, że fałszami i tajemnicami nie będę karmił.
Oboje byli tak podnieceni dysputą, że aż się w to wdała Brzezicka.
— Ależ, moja Kociu, tak się tem alterujesz.
— Tak, bo rozumiem, jak straszne jest życie bez złudzeń i marzeń!
— Zwłaszcza, że ciebie nikt nie pocieszył! — pomyślał Łużycki, który jej serdecznie nie cierpiał. Ale przypomniał sobie obowiązki gościnności i dodał z uprzejmym uśmiechem:
— Dalekie to jeszcze czasy, więc niema o co się spierać. Może mnie pani przekona, a tymczasem służę paniom i proszę do chałupy.
Dom był tak obrośnięty krzewami, że gałęzie wciskały się oknami do wnętrza, ale pokoje były czyste, a z ganku widok na ogród dziki i fantastyczny.
Na ganku tym latem przesiadywał gospodarz, bo na stole pełno było gazet i książek, a na podłodze zabawki Toli.