Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Brzezicka wyłuszczyła swój interes o jakieś sągi drzewa, sprzedane żydowi, który teraz kręcił i z wypłatą zwlekał, a kuzynka zeszła do ogrodu, żeby go zwiedzić.
Wróciła jednak po małej chwili, bo ją zniechęciły chwasty olbrzymie i nieprzebyte gąszcze, i rzekła:
— Musiał to jednak niegdyś być śliczny ogród!
— Nigdy nie był tak piękny jak teraz, gdy ma swobodę. Zleciało też do niego ptactwo leśne, i zrobił się biblijny raj — odparł Łużycki.
— Chyba bez jabłka, bo sad zdziczały przestał rodzić.
— Owszem. Kilka jabłoni i grusz pielęgnuje Florjanowa. Więcej jest tego, niż potrzeba nawet, bo ich chłopi nie kradną. Dla małej, żeby się uczyła botaniki i ogrodnictwa, wytrzebię na grządki kęs jaki. Reszta niech rośnie wedle własnej fantazji.
W tej chwili Florjanowa ukazała się na ganku z tacą i zastawiła stół do podwieczorku.
Był chleb i masło, apetyczne wędliny i ser — maliny i mleko — jabłka i miód.
— Czy widziały też panie naszą Tolę? — spytała, rozpromieniona dumą z tego skarbu. Bywała niekiedy u Brzezickiej i znała obie panie.
— Ledwieśmy widziały, bo zemknęła.
— O, to ją zaraz przyprowadzę! — i poszła w ogród.
— Szczęśliwy pan, że nie ma troski ze służbą — westchnęła Brzezicka.