Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc to jest zaklęta królewna tego zaczarowanego dworu! — rzekła kuzynka, przypatrując się Toli.
— Może malutka da buzi! — dodała Brzezicka.
— Przywitaj te panie, — upomniał Łużycki, stawiając dziecko na ziemi.
Ale zaledwie poczuła się wolną, porwał ją lęk nieprzytomny, spojrzała tu i tam, i skoczyła w bok — w krzaki, psy za nią, i wszystko znikło w gąszczu.
— Ładnie się zaprezentowała! — roześmiał się Kazimierz, w głębi duszy rad z dzikości wychowanki ale widząc zgorszone miny obu pań, dodał:
— Nie można się dziwić. Nie ma pojęcia, że poza, mną i naszą służbą są jeszcze ludzie na świecie.
— Trzeba ją oswoić! — rzekła Brzezicka.
— A poco? — przerwał.
— Jakto poco? — wmieszała się kuzynka, która miała powołanie do dawania rad i morałów. — Przecie człowiek stworzony dla świata i ludzi, i dzikim być nie może. Z dziecka wyrośnie człowiek — panienka, kobieta. Przecie życia tu nie spędzi w tych murach.
— Czemu nie! Albo tu źle. To pewna, te jej nieszczęścia nie spotkają w tych murach — chyba za niemi. I ja jej stąd nie wypuszczę na ten wielbiony przez panią świat, bo jej tu najlepiej.
— Jakto! Życie mu ta spędzić? I pan w to wierzy?
— Wierzę i przekonam panią, że będzie szczęśliwa!
Kuzynka roześmiała się ironicznie.