Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i wyżlica, a za niemi ukazała się Tola z kawałkiem chleba w ręce, bosa, opalona słońcem, zarumieniona zabawą.
Na widok obcych ludzi stanęła zdziwiona, zawróciła się, i umknęła między ule, wołając cieniutkim głosikiem:
— Tatku, tatku — na drodze coś stoi!
— Cicho, pszczoły cię opadną! — odpowiedział pan Kazimierz z głębi pasieki, ukazując się z za wiśni, otoczony dymem podkurzacza.
Wpadła mu pod nogi i mówiła zdyszana:
— Tam coś stoi! Dwie Florjanowe, ale nie takie zupełnie. Niech tatko zobaczy!
I ciągnęła go za rękaw.
— Ki djabeł! — mruknął, ale że psy szczekały zajadle, więc zamknął ul i ruszył ku domowi.
— Weź mnie tatku na ręce, bo się boję — prosiło dziecko.
— A gdzie kapelusz? — spytał.
— Jeż w nim śpi, tam pod krzakiem. A to chleb do miodu!
Teraz pan Kazimierz zobaczył i poznał obie panie i kroku przyśpieszył, wołając na psy. One też, opędzając się parasolkami, odpowiedziały zdaleka.
— Przepraszam panie stokrotnie — odparł. — Żebym się spodziewał odwiedzin, przyjąłbym na progu miłych gości. Witam i przepraszam za nieoswojoną moją chudobę.