Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bezskutecznie, studnię ze skrzypiącym żórawiem, lodownię w gąszczu, gołębnik i zawsze pod przewodnictwem psów wtargnęła do ogrodu. Tu dopiero był raj prawdziwy — murawy pełne fiołków, pierwiosnków i sasanek, drzewa osypane białem kwieciem, altany z chmielów, labirynty zdziczałych malin, w których ptaszki słały gniazda, same cuda i zachwyty.
W tej ciszy, pełnej śpiewni, w tej samotności barwnej i wonnej, chowało się dziecko, rozwijało i rosło zdrowe, i stało się dla całego dworu uciechą i zajęciem, i potrosze osią, wkoło której kręciły się myśli tej gromadki samotników i dziwaków. Każdy znalazł czas niem się bawić i starał się dogodzić. Głuchoniemy Marek wystrugiwał wieczorami drewniane narzędzia i zabawki, ponury Franek znosił jej z lasu pióra różnobarwne i żywe ptaki, — poważny Florjan huśtał ją na kolanach i opowiadał bajki, Florjanowa miała zawsze łakocie i pieszczoty, a pan Kazimierz spędzał czasem całe dnie, chodząc za nią po ogrodzie, i cierpliwie odpowiadał na tysiące dziecinnych zapytań, i spełniał wszelkie zachcianki.
Wieść o istnieniu Toli przez usta służby rozeszła się po okolicy. Gdy się pan Kazimierz pokazał u Brzezickiej, obie panie zarzuciły go pytaniami, chciały koniecznie dziecko widzieć, zachwycały się na niewidziane. Ale on nie okazał żadnego entuzjazmu, ani się z uczuciami nie zdradził.
— Jest małe! Nic osobliwego — śpi, je i krzyczy. Niema czem się pochwalić. Jak wyrośnie, to ją pokażę.