Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z bratem poróżnili się oddawna, gdy tamten z kraju wyszedł, a zerwali zupełnie stosunki, gdy tamten stanął do służby. Pan Kazimierz listownie go ostro skrytykował, tamten się obraził, i przestali do siebie się odzywać.
O małżeństwie brata dowiedział się przypadkowo — z gazet — o śmierci żony nie wiedział wcale — jako też o istnieniu dziecka.
I oto — już ich obojga nie było.
Jednakże on — jego zasady wygrały, kiedy brat jemu odsyłał dziecko, nie rodzinie żony, i nie komu z nowych przyjaciół i kolegów.
— Poczekaj, — mruknął do siebie pan Kazimierz; — kiedyś mi rację przyznał, wychowam twą córkę tak, by żyć za granicą Ługów nie potrafiła. Będzie dziki ptak, nie da się oswoić nikomu!
Nazajutrz raniutko odwiedził pan Kazimierz swoją pupilkę. Zastał ją na rękach głuchoniemego Marka, gdyż Florjanowa zajęta była w kuchni.
Dziecko przywykło snać w swem krótkiem życiu do obcych i coraz nowych twarzy, bo się śmiało i pokrzykiwało radośnie, bynajmniej nie przestraszone nieznanem otoczeniem, i na wezwanie stryja wyciągnęło do niego rączki.
Zawołał Florjanową i oznajmił jej swą wolę:
— Hartujcie ją, karmcie dobrze i w niczem się nie sprzeciwiajcie. Niech rośnie wolno i swobodnie. Zostawię ją wam do czterech lat, a potem pójdzie do mnie na naukę. Antonina ma na imię.