Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ładna awantura! — zawołała Zarębianka. — Teraz po sprawiedliwości możesz go zostawić i odjechać z dzieckiem. On tak zrobił wtedy.
Łużycki mocno zafrasowany, mruczał:
— Zarazi ją — sam wyzdrowieje, a ona umrze. Cóż doktór mówi?
— Tyfus! Zabierzcie małą. Będzie ze mną co Bóg zechce.
— Ratuj go, ratuj, jak wyzdrowieje, to ci się odwdzięczy! — dogadywała stara panna.
— Niema co mówić. Musi zostać. Przecie go nie może jak psa porzucić. Małą zabiorę, ulokuję ją gdziekolwiek i wrócę ci pomagać. Nabrał się człowiek biedy, tfu!
— Małą ja zabiorę zaraz. O to niech się pan nie troszczy. Ale tu nie zajrzę — nie żebym się lękała, ale że takiego zbója nie widzę dobrej racji ratować. O, jabym wiedziała co zrobić na twojem miejscu!
Nieprzejednana odeszła, zabrawszy Jankę. Tego samego dnia Stankar stracił przytomność. Tyfus się rozwinął bardzo ciężki. Znajomi i przyjaciele uprzedzeni wstępowali po wieści do stróża, na górę nikt się nie kwapił. Przyszedł tylko profesor Józef i ofiarował się z pomocą. Tola dziękowała, twierdząc, że wystarcza sama z Łużyckim, ale profesor, zabawiwszy parę godzin, przypatrzywszy się im i zapoznawszy, uparł się, że co nocy na parę godzin będzie ich luzował.
Przychodził odtąd akuratnie o pierwszej i zostawał do siódmej. Przemocą prawie wyprawiał Tolę spać,