Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ale przeszkodzić nie mógł, by się nie zrywała co parę godzin, dowiedzieć się, co słychać. Łużycki ze swej kieszeni opłacał doktorów i lekarstwa, całą kurację, niczem nie zdradzał, że ten człowiek ograbił goze szczęścia i skarbu żywota, odebrał mu kochanie i pociechę starości.
Oboje pielęgnowali chorego, jak najdroższą istotę. A chory ani ich poznawał, ani rozumiał, kto o niego ze śmiercią walczył. Był wciąż nieprzytomny i doktorzy codzień mieli miny bardziej posępne.
Pewnej nocy profesor Józef przyszedł pewien katastrofy. Zastał jak zwykle Tolę na stanowisku z dozorczynią. Łużycki w sąsiednim pokoju drzemał na kanapie.
Chory wyglądał już na martwego. Grobowa cisza panowała w sypialni.
Przywitał Tolę i spytał szeptem:
— Może pani spocznie?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
Popatrzał na chorego, a potem rzekł:
— Dogasanie!
— A może przesilenie? — odparła.
— Pani chyba wierzy w cuda? Niechby wreszcie był jaki koniec, bo pani nie wytrzyma już długo takiego umęczenia.
— Mocna jestem.
— Ratuje go pani jak szczęście. Wy kobiety bywacie czasami święte za życia.