Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ja chyba będę ciężko chory! — pomyślał z przestrachem. — Trzeba się położyć.
Dźwignął się i przeszedł do sypialni. Czerwone płatki latały mu przed oczami. Z każdą chwilą było mu gorzej. Rzucił się na łóżko i nacisnął machinalnie dzwonek elektryczny. Ale nikt nie przychodził, tedy się zwlókł instynktem zachowawczym wiedziony i poszedł dożony.
Zastał ją jeszcze ubraną — modliła się, klęcząc przy łóżeczku dziecka. Podniosła schyloną twarz i spojrzała na niego zimno.
— Idź, poślij stróża po doktora. Bardzo mi niedobrze! — rzekł, mrugając na światło.
Wstała natychmiast; bez słowa zarzuciła na siebie szal i wyszła. Wróciła po chwili i zajrzała do sypialni.
— Stróż poszedł. Połóż się! — rzekła. — Co ci jest?
— Nie wiem. Będę chory. Masz szczęście.
Zmarszczyła brwi, chciała się cofnąć, ale się przemogła.
— Pomogę ci. Głowa boli?
— Boli. Obejdę się bez nienawistnej pomocy. Otwórz doktorowi. O więcej cię nie proszę.
Położył się, krzywiąc się z bólu, ona wyszła. Nazajutrz rano Zarębianka otrzymała od niej kartkę: „Mąż zachorował ciężko — doktór boi się tyfusu. Uprzedźcie o tem stryja i zabierzcie dziecko, bo się o nie lękam.“
W godzinę potem Zarębianka i Łużycki już byli. Nikt im wejść już nie bronił. Stankar leżał w gorączce, Tola czuwała nad nim.