Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Stankar był wściekły, ale się hamował.
— Nie spodziewałem się mieć pana kiedykolwiek u siebie! — odparł.
— Przecie, po mojej propozycji, którą panu Brzezicki zakomunikował, oczekiwałem odpowiedzi, a wreszcie po nią sam przybyłem, nie mogąc się doczekać!
— Propozycja była tak dziwaczna, żem wcale o niej na serjo nie pomyślał.
— Dlaczego dziwaczna? Sprzykrzyła się panu żona, ciążą obowiązki, kobieta ta jest panu kulą u nogi w artystycznej karjerze — chcę pana od tego uwolnić. Możemy się porozumieć, sądzę.
— Pan się tak na rzecz zapatruje, a ja wcale inaczej. Kobieta ta zabiła we mnie miłość, zohydziła mi dom, zatruła mi życie. Teraz zbuntowana i zdemoralizowana swobodą, stawia się w roli ofiary, piekło mi zrobiła w domu, wystawia mnie na śmieszność i upokorzenie. Chce się mnie pozbyć, bo jej mąż niepotrzebny — ma pocieszycieli. Otóż ja jej pokażę, kto jej pan i złamię ją, zniszczę, ale uwolnić — nie!
Łużycki zmarszczył brwi i czoło mu krwią nabiegło. Tola wstała i wyprowadziła dziecko z pokoju. Stankar sapał.
— To, co pan mówi, jest tak nikczemne, że chyba pan sobie z tych słów nie zdaje sprawy! — wybuchnął stary. — Kobieta kochała pana nadewszystko. Dla pana porzuciła i podeptała wszelkie uczucia. Jakżeś musiał ją traktować, kiedyś zabił tę miłość? A teraz