Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie bój się, cały zostanę! Jutro się rozmówię. Chciałem cię zobaczyć i uprzedzić. Ługi już czekają na was.
— Mój Boże, i ja tam wrócę. Chyba nie, chyba nie! Do raju wrócić — z piekła!
— Toć właśnie bieda, że raj trzeba stracić, żeby ocenić!
W tej chwili wpadł przerażony służący — i szepnął:
— Pan przyszedł!
Tola zadrżała i pobladła, a stary odparł spokojnie:
— To się dobrze składa. Powiedz mu, że ojciec pani tu jest i chciałby zaraz z nim się widzieć. Im prędzej — tem lepiej!
Spojrzał na wahającego się lokaja, sięgnął do kieszeni i podał mu asygnatę.
— Masz kordjał na odwagę!
Lokaj pieniądze porwał, zgiął się do ziemi w ukłonie, i wyszedł.
Łużycki usiadł i najspokojniej zapalił cygaro.
— Czego się trzęsiesz? Tak cię odmienili! To niczego się nie bałaś tam — u nas! — upominał tulącą się do niego kobietę.
— Tam nie było ludzi, tatku!
— Racja! To najgorsze — odparł.
W głębi mieszkania słychać było gniewny głos, potem kroki coraz bliżej, wreszcie na progu stanął Stankar.
Łużycki napół się podniósł i głową skłonił.
— Witam pana — rzekł spokojnie.